
bezsenność.
Od kilkunastu lat nie lubiłam Maja.
Kojarzył mi się z uciekaniem i nagłym nowym życiem.
I teraz proszę, robię to samo.
Nie mam trzynastu lat a prawie dwadzieścia pięć.
Nie drżę już nocami ze strachu, a tulę się do chrapiącego psa.
Nie boję się.
A nie, przepraszam.
Boję się.
Można mieć wszystko. Poczucie bezpieczeństwa, plecy do tulenia się w nocy. Nocne zakupy w Tesco, nocne maratony filmowe.
Można mieć jakąś stabilizację.
Można też to stracić szybko i uciec.
Uciec jak najdalej, żeby utopić się jakoś na samym dnie. I nie dać się odszukać. Utopić się w rysunkach, pisaniu bajek.
Utopić się w muzyce.
Gotowaniu.
Pracy.
Chciałabym się schować. Zniknąć.
Girl power nie zniknął ze mnie.
Po prostu czas rzeczywiście uleczył rany i została pustka. Z tych co budzi Cię w nocy i każe patrzeć w niebo. Parzyć rumianek, podrapać za uchem psa. Przez chwilę mieć nadzieję, że ktoś jednak kiedyś przytuli, zrobi mięte, przykryje różowym kocykiem, wyprowadzi Korka, żebym mogła pospać dłużej. Będzie jak mur. Bezpieczny i stały.
A to tylko w Harlequinnach czy jakoś tak.
Mam za to nocne spacery w szałowych piżamach.
Siłę w sobie o jakiej nie wiedziałam.
Całą kołdrę dla siebie.
I nikt się nie obraża jak za długo rysuję.
Raj.
Piekielny.
L.

